SZYBKO I NIE ZAWSZE NA TEMAT:

[RECENZJA] Drakensang: Phileasson's Secret (dodatek)

„Phileasson's Secret” podzielić można na dwie części: pierwszą stanowi kilkustopniowe zadanie rozgrywane na znanych nam już obszarach, drugą zaś kompletnie nowa lokacja, z nowym wątkiem fabularnym i odrobiną dodatkowej zawartości. Pierwsza składowa jest raczej niewielka i dopiero druga stanowi główny punkt programu. Początek historii wygląda tak: do Nadoret przypływa drakkar z tytułowym Asleifem „Foggwulfem” Phileassonem na pokładzie, heros jednak po chwili niespodziewanie znika. Sami towarzysze Phileassona nie mają pojęcia co ich herszt na dobrą sprawę wyczynia, więc nasz protagonista deklaruje się sprowadzić podróżnika z powrotem. Asleif wskakuje w portal prowadzący do elfickiego miasta zwanego Tie'Shianną, a my... no cóż... hyc, za nim! Zawiązanie fabularne jest dość wątpliwe i sprawia wrażenie pretekstu, którego zadaniem jest tylko wprowadzić nas na nowy obszar (na szczęście, szybko zapominamy o tym fakcie).

Tie'Shienna stoi przed nami otworem niemalże od samego początku zabawy: nie musimy wcale kończyć wątku głównego, aby cieszyć się dodatkiem. Foggwulf wpływa do portu w początkowych godzinach zabawy (trzeba zaliczyć co nieco pierwszych questów), a rozszerzenie staje się wtedy integralną częścią samej „Rzeki Czasu”. Nic oczywiście nie stoi na przeszkodzie, aby wczytać stan gry po ukończeniu podstawki i wtedy zająć się „Sekretem Phileassona”. Interesujący jest fakt, że „SP” można dograć w każdym momencie, wczytać save i cieszyć się nowościami. Konstrukcja „Sekretu” dodatkowo - przez większość swojego czasu - umożliwia nam praktycznie swobodne opuszczanie Tie'Shienny i potem powrót w jej mury (wątek możemy w takim razie ukończyć „na raty”, pomiędzy zadaniami z podstawki).

Przyjęcie rozszerzenia należało raczej do tych z chłodniejszych, nawet w swojej niemieckiej ojczyźnie gracze dość krytycznym okiem spojrzeli na tę produkcję. Troszkę trudno bronić „Sekretu”, gdyż jego zawartość wyraźnie rozczarowuje i odstaje od poziomu podstawki. Z drugiej strony nie mamy do czynienia z totalnym krapiszczem: dodatek ma bardzo dobre fundamenty, ale sprawia wrażenie ukończonego w pośpiechu. Widmo bankructwa już pukało do drzwi Radon Labs i być może dlatego – pod naciskami wydawcy – autorzy troszkę spuścili z tonu, decydując się zamknąć całość po najmniejszej linii oporu.

Piękna, wspaniała i... niedostępna Tie'Shienna.

Miasto wysokich elfów wygląda bardzo ładnie – przyznać trzeba, że ludzie od art-designu odwalili tutaj kawał solidnej roboty. Całość lokacji utrzymana jest w „pustynnych” klimatach, przypominających odrobinę architekturę starożytnego Egiptu (samo wrzucenie elfów w taką scenerię to rozwiązanie dość oryginalne). Obszary są może i ładne, ale niestety niezbyt wielkie, do tego raczej puste. Bardzo szybko okazuje się, że tak naprawdę nie zawitaliśmy do miasta Tie'Shienna, a zaledwie do znajdującego się w nim pałacu. Centralną lokacją jest plac z przyległym do niego ogrodem, biblioteką, (bardzo małymi) tarasami i salą tronową (zamkniętą, aż do końca przygody). Dostajemy jeszcze średniej wielkości, jednopoziomowe lochy i parę małych obszarów pełniących tylko i jedynie funkcję aren dla kolejnych starć. Na horyzoncie dostrzec możemy resztę miasta, musimy jednak zapomnieć o spacerze po tym obszarze. Brakuje dostępu do - powiedzmy - jednej z dzielnic metropolii, czy czegokolwiek w tym stylu. W praktyce okazuje się, że tak naprawdę większość gry spędzimy na jednej, dość małej, mapie (plus w podziemiach). Przeszukiwanie placu/biblioteki/ogrodu, i typowe dla gier cRPG „zaglądanie w każdy kąt”, nie ma specjalnego sensu: znajdziemy co najwyżej parę skrzynek, a o osobach chętnych do dialogu możecie zapomnieć...

„Sekret Phileassona” to w rzeczywistości jeden wątek fabularny: centralna opowieść, pozbawiona jakichkolwiek zadań pobocznych. Całość jest w pełni liniowa (wybory są drobne i nie wpływają na zakończenie historii, tak przynajmniej sądzę) i skonstruowana na zasadzie „dawkowania zawartości”. Dostęp do kolejnych fragmentów lokacji dostajemy stopniowo, co więcej: tak samo wyglądają rozmowy! Początkowo nikt z nami nie chce podyskutować, chwilę potem zdajemy sobie sprawę, że NPCom rozwiązują się języki tylko w odpowiednim momencie zabawy. Większość czasu spędzimy na walce, biegając z jednego miejsca w drugie i tłukąc tyłki kolejnym zastępom wrogów. Fabuła zaprezentowana w „PS” to dość solidna historia, niestety opowiedziana w pośpiechu: bez rozbudowywania wątków czy szerszej prezentacji postaci. Uczucie zmarnowanego potencjału jest bardzo silne.

Nowych gadżetów nie zastaniemy tutaj zbyt wielu: nie oczekujcie gazyliona nowych broni, pancerzy czy mikstur. Otrzymamy paru nowych przeciwników (głównie wojowników tzw. Hordy Bezimiennego), dwóch bossów i troszkę wyposażenia. Objętościowo „Sekret” nie robi powalającego wrażenia, a autorzy sztucznie przedłużyli rozgrywkę odpowiednio wysokim skondensowaniem bitew. Powolny gracz może bawić się nawet do 9-10h, ale całość można ukończyć w dużo krótszym czasie. Trudno odnieść mi się w pełni do stopnia trudności przygody, ale grając drużyną, którą zdążyłem ukończyć „Rzekę Czasu”, nie musiałem powtarzać żadnej z bitew! Wygląda na to, że ratowania Tie'Shienny powinniśmy podjąć się raczej podczas grania w podstawkę, a nie po jej zaliczeniu.

Ocena „Phileasson's Secret” to rzecz dość trudna. Dodatek traktowany jako twór osobny, niezależny od „The River of Time”, nazwany może być co najwyżej dziełem średnim. Z drugiej strony, kiedy wyruszymy do Tie'Shienny w przerwie od wątku głównego, wyprawa ta może okazać się przyjemnym przedłużeniem gry, niespecjalnie psującym ogólne wrażenia. „Phileasson's Secret” - raczej nie, „Drakensang: TRoT Complete” - jak najbardziej (Techland sprzedaje tzw. „Dragon Edition” w ramach „Almanachu Klasyki”, gdzie za 30-40zł dostajemy część pierwszą, ale też i prequel + omawiane dzisiaj rozszerzenie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz