SZYBKO I NIE ZAWSZE NA TEMAT:

[Z KULTURĄ / RECENZJA] Requiem - "The 27 Club"

„We are... dead” – brzmi refren w tytułowym "The 27 Club" śląskiej formacji Requiem. I nie chodzi tutaj bynajmniej o śmierć (w jakimkolwiek sensie) zespołu, ale słowa te można rozumieć jako wypowiadane w imieniu Hendrixa, Joplin, Morrisona i Cobaina. Wszyscy oni należeli do szeroko pojętej sceny rockowej, wszyscy odnieśli ogromny sukces i wszyscy zmarli w wieku 27 lat. Trzeci album Requiem jest bowiem swego rodzaju hołdem złożonym wyżej wymieniony muzykom, ale zaznaczyć trzeba, że nie jest to koncept album. A czym jest?

To ponad 50 minut dosyć surowego i ciężkiego rockowego grania, najbardziej dającego się zakwalifikować jako grunge, przy czym nie jest to ani post ani neogrunge. Płyta mogłaby się ukazać spokojnie w pierwszej połowie lat 90tych i nikt nie zorientowałby się, że zespół nie pochodzi z okolic Seatlle. Alice In Chains, Nirvana, Mudhoney - z tymi zespołami kojarzyć mogą poszczególne utwory, ale dzięki charakterystycznemu wokalowi Bernarda Kurzawy mi najbardziej kojarzą się z Requiem;) W końcu to już trzecie dzieło katowickiej formacji. Oprócz wpływów grungowych bardzo wyraźnie da się słyszeć także wpływy punkowe. Green Day, The Offspring – zwłaszcza z lat 90. Wpływy te skutecznie maskuje brzmienie gitar i produkcja płyty – w sam raz jak na stylistykę grunge.

Nowością w Requiem jest druga gitara, która fajnie urozmaica brzmienie zespołu. Na plus zaliczyłbym również miks wokali, mimo że jest raczej przeciwnikiem tego typu zabaw - ale spokojnie, nie przeholowano tutaj, a efekt końcowy jest intrygujący. Podobne patenty stosowali zresztą Beatlesi, Nirvana, czy StoneSour.

Nie będę się szczególnie rozpisywał na temat poszczególnych utworów, z tego prosto powodu, że płyta jest bardzo równa, od początku do końca trzyma ten sam poziom. Na chwilę obecną moimi faworytami są „Song without name” (wgniatająca ekspresja liryczna, przykuwająca uwagę perkusja w zwrotce i nieśmiertelne rockowe „yeah yeah yeah” w  podrefrenie) oraz „The Empitness” – punkowa bomba, coś jakby Nirvana dopadła The Subways. No dobra, ale przecież zaraz potem jest… no właśnie -  to jest jedyny „problem” tej płyty;) Za dużo kapitalnych utworów. I w tym momencie jeszcze zaznaczę - odnośnie wokali – Requiem bez Kurzawy to nie byłoby Requiem. Koniec kropka. Pozamiatane.

W warstwie tekstowej mamy tutaj raczej standardy grungowe. Przewijają się przez album: rozczarowanie rzeczywistością, zagubienie, smutek, pragnienie przełamania skostniałych standardów, a jeśli dobrze zrozumiałem słowa to przynajmniej jeden utwór ma wydźwięk akceptacyjno-optymistyczny. Całkiem sporo jest też na temat relacji damsko-męskich.

Na koniec jeszcze kilka faktów. Nie znam szczegółów sprawy, ale „The 27 Club” miał ukazać się w lutym 2010 roku, wyszedł dopiero kilka miesięcy później, w grudniu . Materiał z tego, co wiem był gotowy na czas, ale jak mogliśmy przeczytać w oficjalnym komunikacie zespołu „Komercja zabija twórczość”. Zespół nie ugiął się, postawił na swoim i wydał płytę własnym sumptem. Brawa dla chłopaków za odwagę i determinację! I za trzymanie się własnej myśli artystycznej. A to, że „Antyportal.Net” nie promował tej płyty (tak jak drugiej LP)? – to ich strata, nie zespołu... Wierzę w Requiem i mam nadzieję, że będę miał kiedyś okazję zobaczyć ich na żywo. Z czystym sumieniem polecam "The 27 Club" wszystkim stęsknionym za klasycznym grungowym łojeniem i takową lyriką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz