SZYBKO I NIE ZAWSZE NA TEMAT:

[RECENZJA] Call of Juarez: Więzy Krwi


Pierwsze Call of Juarez nie wywarło na mnie specjalnie piorunującego wrażenia, choć - jako "przerywnik" - sprawdziło się całkiem nieźle. Trudno było mi, w takim razie, przejść obojętnie obok oferty nabycia prequela za grosze.

Wiem, że nie powinienem rozpoczynać recenzji w ten sposób, ale zrobię to. W część pierwszą - rzekomo gorszą - grało mi się ciut przyjemniej. Poprzedniej odsłonie często wytykano etapy z Billym. Fakt, nie były one do końca udane, ale w miarę sprawnie urozmaicały rozgrywkę. W "Więzach Krwi" prujemy do przodu niczym czołg, nawet przejęcie części zdolności Billy'ego przez Thomasa niewiele pomogło. Przez ten zabieg gra jest bardziej mechaniczna, powtarzalna, a więc i szybciej nudzi. Dwa małe, quasi-sandboxowe, etapy to troszkę za mało żeby skutecznie ubarwić przygodę.

Szkielet opowieści jest raczej średni... Jako, że to tylko shooter, można spokojnie przymknąć oko na ten aspekt. Nie zmiana to jednak faktu, iż narracja przez 2/3 gry kuleje i całości brakuje odpowiedniej lekkości. Sytuację stara się ratować troszkę śmielej poprowadzona końcówka. Historia "anioła zemsty" z CoJ, biegającego (z Biblią w jednej ręce i rewolwerem w drugiej) za niesłusznie oskarżonym młodzieńcem, podobała mi się bardziej (było w tym więcej klimatu). Ukazanie akcji z dwóch kompletnie przeciwnych stron również pozytywnie wpływało na wrażenia płynące z zabawy. Tym razem, chociaż wybieramy między Rayem i Thomasem, niewiele w rzeczywistości to zmienia - fabułę obserwujemy wciąż z praktycznie tej samej perspektywy, wybieramy tylko postać. Na niekorzyść twórców wpływa również fakt, iż dosyć bezczelnie zrecyklingowali pomysły na etapy: znowu mamy ukrywanie się w polu kukurydzy, pościg z dyliżansami, kopalnię, płonące budynki, fort. Tytuł na pewno został solidniej zrealizowany od poprzednika: poczynając od gameplayu, a kończąc na warstwie technicznej. Koniec, końców, cel ten osiągnięto po najmniejszej linii oporu, wykazując minimum ambicji. WK to odgrzany kotlet, wprawdzie nie jego cały kawał - gdyż część odkrojono - ale jednak...

Cudowne chwile: wiatr we włosach, napalm na horyzoncie i... brat strzelający w Twoją dupę.

"Bound in Blood" to kolejna gra akcji, która nie ułatwiała mi wyboru odpowiedniego poziomu trudności na starcie. Warto nadmienić tutaj, iż nie jestem zbytnim miłośnikiem pozycji stricte zręcznościowych, a FPSów tym bardziej. Nigdy jakoś specjalnie nie radziłem sobie z grami tego typu. Pozycja Techlandu, na najwyższym możliwym poziomie, okazała się dla mnie chwilami nieco zbyt trudna, na średnim z kolei - wyraźnie zbyt prosta. Piszę tutaj konkretnie o pierwszym podejściu. Druga próba (wciąż mowa o "hardzie"), po ówczesnym ukończeniu gry, powinna wyglądać już inaczej. Weterani gatunku powinni od razu postawić sobie poprzeczkę jak najwyżej, ale nie jestem przekonany czy pozycja nie będzie wówczas dla nich i tak ciągle zbyt łatwa. Pozostali gracze mogą rozpocząć na poziomie "średnim", choć jest duża szansa, że będą - tak jak ja - rozczarowani.

Oprawa audio prezentuje się nieźle, choć trudno znaleźć tu jakiś dźwięk, w który warto byłoby wsłuchać się na dłużej (tyczy się to również muzyki). Grafika to kawał dobrej roboty, nawet dzisiaj. Na szczególną uwagę zasługuje przyzwoita optymalizacja i spora "alt-tabowa" przyjazność. Największą techniczną wpadką autorów są, niechlubnie powielone po części pierwszej, długie doczytywania map. Osobiście nie jestem przekonany także do cieni generowanych przez Chrome Engine (są takie "poszarpane" i "rozedrgane") oraz wyglądu twarzy (jest w nich coś plastikowego), lecz nie są to specjalnie ciężkie grzechy.

Jak do tej pory wylałem, na najnowszy western Techlandu, dość spore wiadro pomyj, lecz... paradoksalnie, potrafi się on obronić i zaoferować nieco znośnej rozrywki. Osoby, które grały w pierwszy "Zew" mogą czuć się oszukani, pozostali spokojnie niech zwiększą sobie finalną notę o pół punktu (a fani strzelanek o następną połówkę ;)).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz