SZYBKO I NIE ZAWSZE NA TEMAT:

[RECENZJA] Limbo

Limbo to tytuł, który wyrósł na niezależną perełkę: najpierw zjednał sobie graczy i krytyków na X360, a rok później rozpoczął swój pochód na PCtach, Makach i PS3. Czy słusznie? Limbo to jedna z tych gier, których raczej bym nie chciał oceniać.

Fenomen Limbo w dużej mierze zbudowany został na dość charakterystycznej oprawie graficznej. Jestem na sto procent pewien, że widzieliście te mroczne, oparte na czerni, skonstruowane poniekąd z cieni, krajobrazy. Przyznać trzeba, że klimat gry jest sugestywny i odpowiednio niepokojący. Według mnie elementem nadającym grze niepewności jest jednakże, nie tyle grafika, co oprawa audio. Szum, odgłosy stóp, kapiącej wody, pogłos - to wszystko skutecznie potęguje uczucie zagubienia. Grafika oraz jej stylistyka jest bardzo ważna, mam jednak wrażenie, że po wyłączeniu głośników Limbo traci połowę swojego klimatu.

Naszym protagonistą jest mały chłopiec, który trafia do... właściwie to nie wiemy gdzie trafia, co najwyżej: umownie możemy miejsce to nazwać Limbem. Nie wiemy kim chłopczyk jest, jaki ma głos czy twarz, jaki jest jego cel (oprócz przetrwania w tym nieprzyjaznym środowisku). Finał zdradza częściowo jego motywacje, ale - z przyczyn oczywistych - nie dowiecie się tego ode mnie.

W Limbo życie kołem się toczy.

Limbo to platformówka, tak zwyczajnie: pozbawiona wymyślnej mechaniki, czy też "ficzera" spinającego całość. Mamy trochę manipulowania obiektami, fizykę i nieco zagadek logicznych. Jest troszkę pomysłów, ale okazują się one odtwórcze i nie górują nad wszystkim. W Limbo gra się bardzo sympatycznie: wszystko jest rozsądnie przemyślane, chwilami nawet delikatnie wymagające, ale niestety nie ma tu nic ponad to. Gra Duńczyków z Playdead, choć z miłym w odbiorze gameplayem, stoi tak naprawdę klimatem, a nie rozgrywką. Nie zaliczyłbym omawianej pozycji do "tych" gier, które oczarowują pomysłem i zastosowanymi rozwiązaniami mechanicznymi. Nie jest to Braid czy np. SpaceChem, gdzie do czynienia mamy z pomysłową i zaskakującą - od początku do końca - zabawą. Mistrzostwo w formie audiowizualnej - tak, coś więcej - raczej nie.

W produkcję Arnta Jensena bez wątpienia warto zagrać, nie traktowałbym tego jednak w kategoriach "rzeczy do zrobienia przed śmiercią". Już można mówić o wpływie Limbo na współczesną scenę gier video (twórców wzorujących się na oprawie gry przybywa), ale i tak powstrzymywałbym się z określaniem Jensena mianem branżowego Mesjasza. Playdead osiągnęło już wiele i zapewne udało mu się wpisać na karty historii gier, ale nie oszukujmy się: nowych lądów tutaj nie odkryto. Klimat i oprawa, choć przepiękna, też niestety nie ma znamion rewolucji. Czterdzieści złotych za maksymalnie cztery godziny rozgrywki wydają się być ceną nieco zawyżoną, więc poczekajcie cierpliwie na następną promocję. Czas spędzony nad Limbo - tak czy siak - trudno nazwać zmarnowanym: to klimatyczna, choć odrobinę rozczarowująca, przygoda.

1 komentarz:

  1. W końcu sprawdziłem demko Limbo i muszę przyznać, że to faktycznie mistrzostwo w formie audio-wizualnej :) Świetny klimat, który rzeczywiście sporo by stracił gdyby nie sugestywne dźwięki, które zrobione chyba w Dolby Digital, albo jakimś Surroundzie ;) Co do gampelay'u to i tak wydaje się dużo lepszy od wielu "artystycznych" produkcji - jest ok, bez odkrywania Ameryki, ale to moim zdaniem plus - przekombinowana rozgrywka mogłaby skutecznie uszczypnąć co nieco z klimatu. Chętnie sprawdzę pełną wersję, ale na razie mam za dużo gier w kolejce... W każdym razie w "swojej" kategorii Limbo wyprzedza u mnie Journey, Papo & Yo i The Unfinished Swan :)

    OdpowiedzUsuń