SZYBKO I NIE ZAWSZE NA TEMAT:

[RECENZJA] Drakensang: The River of Time


Drakensang, choć jest tytułem, któremu naprawdę sporo brakuje do absolutu, to w całkiem umiejętny sposób złagodził nasz głód na rasowe cRPGi. Co by mu nie wytknąć, trudno podważyć jego aspekt rozrywkowy - to bardzo sympatyczna gra, z konkretną mechaniką, oferująca grube godziny staroszkolnej zabawy. Kolejna część, w takiej sytuacji, wydawała się kwestią czasu. O to mamy oficjalny prequel, zatytułowany "Rzeka Czasu" (orig.ang. "The River of Time", orig.niem. "Am Fluss der Zeit").

Druga odsłona przenosi nas w nieco inną przestrzeń czasową i geograficzną. Tym razem lądujemy w okolicach Nadoret, (aż!) 23 lata przed wydarzeniami z pierwowzoru. Nasz protegowany trafia do miasta w celu zakończenia szkolenia "zawodowego". Szkolenie to jest różne w zależności od kategorii profesji naszej postaci (łotrzyk, wojownik, mag, druid). Nie jest to może Dragon Age, niemniej wybór klasy wpływa jakoś na część początkowych wydarzeń - fajna rzecz dodająca kilka punktów do replayability. Jak łatwo się domyślić: na tym się historia nie kończy i nasz bohater poznaje grupkę tajemniczych podróżnych, po czym... wtrąca się w ich sprawy (a jakże!).

Wiele aspektów gry, w stosunku do "jedynki", zostało wyraźnie poprawionych: kamera nareszcie działa w zadowalający sposób, zminimalizowano dungeon crawling (chwała!), współtowarzysze stali się bardziej realistyczni, fabuła jest lepsza i dużo umiejętniej poprowadzona, dialogi zostały w pełni udźwiękowione (oczywiście poza kwestiami gracza) itd. Można rzec, że tytuł został lepiej "domknięty" - ma lepszy szlif. To ciągle ten sam Drakensang, tym razem jednak staranniej wykończony. Jest w tym wszystkim jednakże chochla dziegciu: "Rzeka..." oferuje dużo mniej surowego "mięsa". Tytuł jest krótszy, wybór potencjalnych towarzyszy jest uboższy, rozmowy są krótsze, questów i lokacji jest mniej itp. Ktoś powie, iż twórcy przedłożyli jakość nad ilość - tak, to prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że tytuł został wypełniony mniejszą zawartością. Jeżeli zapytalibyście mnie czy wolę gry lepsze i krótsze, czy też gorsze i dłuższe, odpowiem... dobre i długie ;). Nie uznaje kompromisów - taki już jestem. Obiektywnie (jakimś cudem pokłada się to z moim osobistym zdaniem ;)) powiedzieć trzeba, że TRoT prezentuje poziom całkiem zbliżony do wcześniej odsłony: realizacja stoi jakościowo wyżej, ale dokonano tego kosztem ilości (tu tracimy, tam zyskujemy, więc wynik się praktycznie zeruje). Świetnym przykładem zmian, które zaszły są wspominani już współtowarzysze przygody. Stali się oni bardziej charakterni, częściej wtrącają się do rozmów i częściej komentują to, co się wokół nas dzieje. Efekt ten uzyskano w dużej mierze dzięki jednemu prostemu rozwiązaniu: stali się oni częścią osi fabularnej. Znani nam z części poprzedniej: Forgrimm oraz (znany w pewnym sensie) Ardo, plus jeden nowy bohater, są katalizatorami opowieści. Rzec nawet można, że historia się wokół nich kręci. Idźmy dalej: płacimy jednak za to faktem, iż nasz team budujemy tylko z czwórki dostępnych postaci (nie licząc "głównego" herosa). Ogólna suma potencjalnych współtowarzyszy wynosi natomiast raptem pięć osób, co przy dziesięciu z cz.I nie robi praktycznie żadnego wrażenia. Przy ponownym podejściu, w najskrajniejszym przypadku, nasz oddział możemy zmienić tylko wymieniając dwie postaci. W drużynowym RPGu nie wygląda to do końca najlepiej. Według mnie wystarczającym rozwiązaniem byłoby, gdyby przy aktualnej jakości kamratów, pojawił się jeszcze jeden do wyboru. Tak czy siak: źle nie jest - wykonanie rekompensuje straty. Cierpi wprawdzie przy tym replayability, ale... cóż uczynić? Widocznie nie można mieć wszystkiego...

Electricus Jebudus!

Ważnym składnikiem świata przedstawionego jest tytułowa rzeka. Twórcy wpadli na niezły pomysł: dali nam statek i rzucili na wody (uwaga, nazwa własna!) Wielkiej Rzeki. Szkoda jednak w tym wszystkim, że nie pokuszono się o lepsze wykorzystanie tej idei. Prosi się wręcz, aby z załogi zrobić kogoś więcej niż tylko kręcących się wokół pionków - mogliby być prawdziwymi członkami drużyny. Tak samo brakuje jakichś zdarzeń dodatkowych/losowych: aż chciałoby się zobaczyć sztorm, abordaż piratów, bunt załogi czy też atak wodnego potwora (przynajmniej mamy starcie z rzecznym smokiem, nie z pokładu statku, ale jednak).

Wiele elementów tytułu: poczynając od systemu, poprzez walkę, interfejs, aż do sposobu prowadzenia rozgrywki, nie uległo właściwie żadnym zmianom. Poprawki są, co najwyżej kosmetyczne, siedzące głęboko w mechanizmach gry, więc najprawdopodobniej dostrzegą je tylko maniacy. To ciągle ten sam engine, z delikatne "podbitą" oprawą graficzną - nazywanie TRoT Drakensangiem 1.5 nie byłoby wcale przesadą. Mimo tego wszystkiego, z wielu obietnic, twórcy się wywiązali. Patrząc na całość, jednakże - wg mnie - ciągle nie brakuje rzeczy, które warto byłoby poprawić, np. poniektóre skille miały pełnić ważniejsze funkcje, a ja ciągle mam wrażenie, iż takie m.in. "uwodzenie", bądź "krasnoludzki nos" przydają się tylko sporadycznie; walka dystansowa ciągle rozwiązana jest beznadziejnie (jej praktyczność jest znikoma); mechanizm skradania się dalej jest skopany; wciąż brakuje zmiennych pór doby.

Aspektem, który wg mnie zasłużył na osobny akapit i szczególną uwagę jest poziom trudności rozgrywki. Gra - co całkiem wyraźnie widać - jest prostsza od poprzedniczki. Nie jest bynajmniej tak, że nowy Drakensang przechodzi się sam - nic z tych rzeczy. Ot, jest po prostu prościej. Warto nadmienić tutaj, iż autorzy zaaplikowali możliwość wyboru stopnia trudności (łatwy, normalny, trudny). W poprzedniej odsłonie nie było takiej możliwości, więc wybierając "normalny" spodziewałem się czegoś zbliżonego. Ostatecznie muszę jednak stwierdzić, że bez zaznaczania pozycji "trudny" nie ma na dobra sprawę, co startować (mówię tu o graczach, którzy takie tytuły łykają bez popijania i/lub ukończyli część pierwszą serii).

Podczas grania w Drakensang: The River of Time bardzo istotne jest abyśmy przyzwyczaili się do specyficznego sposobu serwowania zawartości. Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że ilość dostępnych questów jest stosunkowo niewielka. Rzecz w tym, iż zadania pojawiają się "na raty". Wraz z postępem wątku głównego, w największych lokacjach, odblokowywane są kolejne dwie/trzy (średnio) misje. W głównej osi fabularnej są dwa takie punkty, po których przekroczeniu, właśnie dochodzi do tego zjawiska. Ponowne przeczesywanie znanych nam już miejscówek i (czasami) ponowne dyskutowanie z "obgadanymi" już postaciami może być chwilami denerwujące, najmniej warto to robić: nagroda jest gwarantowana. Na szczęście, fakt pojawienia sie większości z dodatkowych zadań jest nam w różny sposób sygnalizowany (np. poprzez nową postać, której wcześniej w danym miejscu nie było).

Ahoj, przygodo!
Oprawa wizualna, pomimo niewielkich zmian, ciągle robi bardzo dobre wrażenie. Aktorzy, chociaż zarejestrowano wszystkie dialogi, niestety spisali się raczej słabo. Voiceacting dla członków drużyny jest ogólnie (enigmatycznie mówiąc) "spoko", z pozostałymi NPCami już niestety nie jest tak kolorowo. W części pierwszej chwaliłem sobie dubbing krasnoludów, był świetny w swojej surowości i "niemieckości". Z przykrością muszę stwierdzić, iż "Rzeka..." nie wzbudziła we mnie ponownie tych odczuć. W całej grze trafiłem raptem na dwóch (może trzech) nieźle zdubbingowanych krasnali. Jeżeli chodzi o ścieżkę muzyczną mam wrażenie, że Dynamedion troszkę mniej przyłożył się do roboty niż poprzednio. Muzyka trzyma bardzo dobry poziom, ale brakuje mi nośnych motywów, w stylu chociażby następujących melodii z "jedynki": tematu Murolosch - krasnoludzkiego miasta, utworu z menu ładowania, melodii towarzyszącej pobytom w tawernach albo kompozycji przewodniej z Ferdok. W soundtracku jest jednak jedna wyraźna zmiana na lepsze: kompozycje bitewne wydają się być ciekawsze. Sumarycznie stwierdzam: muzyka sobie przygrywa, uszy nie bolą, ale czuje w tym wszystkim niedosyt pierdolnięcia.

Po zakończeniu całej przygody czekają nas dwie małe niespodzianki. Pierwszą z nich jest dodatkowy film, który możemy zobaczyć po właściwym outro. Na nim to naszym oczom ukaże się grupa wpływających do Nadoret statków, z pokładu jednego z nich zeskoczy wielki jak dąb, brodaty i długowłosy mężczyzna. Wypisz, wymaluj: Phileasson. Wygląda na to, iż Radon Labs dodatek do "Rzeki..." planowało już wcześniej i w taki oto, nie do końca dyskretny, sposób chciało graczy o tym powiadomić. To jednak nie wszystko: po ukończeniu wątku głównego pytani jesteśmy, niczym w drugim Falloucie, czy chcemy kontynuować rozgrywkę. Powiedzmy sobie szczere: nie ma to większego sensu, gdyż świat - będąc już opustoszałym - niewiele nam zaoferuje (nie pojawia się w nim żadna nowa treść). Opłacalność dalszego grania dostrzegam tylko w przypadku graczy, którzy nie wykonali wszystkich zadań pobocznych, a chcieliby tytuł "wymaksować". Kliknąć w "graj dalej" ciągle jednak warto, ale tylko po to, aby przeprowadzić jeszcze kilka rozmów z towarzyszami, resztę można sobie odpuścić. Rozszerzenie - jak się nie mylę - dodaje postać wspomnianego już Phileassona oraz otwiera związany z jego postacią quest (szkoda czasu na bieganie wokół Nadoret i szukanie statków z zobaczonego przed momentem filmu :D). W taki oto sposób, po zaliczeniu podstawki, możemy się rzucić w wir nowej przygody. Niestety, tylko teoretycznie, gdyż - na ten moment - add-on jest w Polsce niedostępny. Pozostaje nam jedynie czekać na ruch Techlandu...

Jakość i - mimo wszystko - ilość zabawy (grałem dłużej niż się spodziewałem), którą oferuje tytuł stoi na przyzwoitym poziomie. Każdy miłośnik pierwszego Drakensanga powinien się zaopatrzyć w "Rzekę Czasu" jak najprędzej. Ten, który odbił się od pierwowzoru mógłby serii dać jeszcze jedną szansę: TRoT spotkało się z lepszym odbiorem i życie zanotowało przypadki, gdzie pozycja przypadła do gustu nawet graczom nieprzekonanym do "jedynki" (co jest dla mnie akurat niezbyt zrozumiałe - przecież w 3/4 to ciągle ta sama "Smocza Pieśń"!). Miłośnicy dobrych cRPGów (zwłaszcza tych klasycznych i/lub drużynowych), obowiązkowo powinni się z serią Radon Labs zapoznać i The River of Time jest ku temu dobrą okazją. Szczerze polecam, choć zdaję sobie w pełni sprawę, że specyfika gry nie każdemu może odpowiadać (w tym m.in. przygodowo-baśniowy, lekko cukierkowy, klimat).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz